wtorek, 16 marca 2010

Jak u siebie:) - Dzien 62

- Maniek patrz jaka piekna pogoda, slonce swieci! - Zachwyca sie Dorotka wygladajac przez okno samolotu
- Kochanie, lecimy nad chmurami... - Odrzeklem
Humory nam dopisuja. Lecimy wypasionymi liniami Thai. Szczerze powiedziawszy to obawialismy sie troche, ze zostalismy calkowicie zrobieni w konia, dlaczego? Juz wyjasniam. Sprawdzalismy wczoraj Air Asia, cena w sumie 400$, nie dalo sie kupic, bo do odlotu mniej niz 24 godziny, super, jak zwykle mamy refleks. Sprawdzamy wiec wszystkie mozliwe polaczenia Hanoi-Bangkok, nic nie ma. Zostaje jeszcze drogie Thai za 900$, to juz poza naszym zasiegiem. Ide do recepcji, bo tam tez mozna rezerwowac bilety. Co sie okazuje? Ze za 140$ od osoby mozemy jutro leciec wlasnie Thai. Skad oni maja takie ceny? I wszyscy pokolei na tym zarabiaja tzn linie lotnicze, agencja podrozy i hotel. Jedna  wielka szara strefa. W ogole w Wietnamie trzeba wylaczyc logiczne myslenie. No wiec bylo rano, bilety mialy byc na okolo 1 po poludniu, ok. Do zaplaty 140$ x 2 plus 14$ oplata za dziecko. Bilety byly o 6 wieczorem a oplata za dziecko wzrosla do 45$. Przetrzymali nas caly dzien zebysmy nie mieli innej opcji i zakrzykneli sobie z usmiechem na ustach wiecej kasy. No bo przeciez jestem chodzacym bankomatem i dolary spadaja mi z nieba, wiec moge dac wiecej, prawda? Och coz to dla mnie... Trzymam swoje wkurwienie na wodzy, bo chce jak najszybciej stad spadac, usmiecham sie do tego zachlannego na kase patafiana plci zenskiej myslac "wsadz sobie te dolary w dupe, nigdy tu nie wrocimy". Ciagle jednak dalej weszylismy podstep, ze te bilety to jakas wypucha jest. Nasze watpliwosci rozwialy sie gdy dzis rano przeszlismy check-in.
Dobra, ale to juz bylo... Wietnam to rozdzial dla nas zamkniety, teraz jest 12.30 i samolot podchodzi do ladowania, troche ponad poltorej godziny lotu i zaraz bedzie przeskok z 18st w Hanoi do 36st w Bangkoku:)
...
Jestesmy juz na miejscu! Huraaa! Oczywiscie w okolicy Khao San Road. Zar leje sie z nieba, wszyscy wlacznie z Maksiem rzucamy sie na swieze i zimne arbuzy, truskawki, papaja oraz ananasy. Na obiad ryz z kurczakiem i warzywami, pozniej znowu rozne przekaski, szaszlyczki drobiowe robione na poczekaniu. I znow niebo w gebie:))) Najbardziej cieszylo nas to, ze Maksio je wszystko jak szalony. Musimy teraz troche tego gada podtuczyc:)
Z tego podniecenia (i z potrzeby oddania wszyskich rzeczy do pralni dzieki wietnamskiej wilgoci) stalem sie pol-choinka, kupilem t-shirt z wielka zolta usmiechnieta morda i napisem MR. HAPPY. Oddaje to calkowicie jak sie teraz czujemy. Bo czujemy sie tu jak u siebie:)

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Strasznie się cieszę, że się urwaliście z tego syfu...
Warto było odwiedzić, ale co za dużo to nie zdrowo :)
Rozkoszujcie się teraz urokami cudnej Tajlandii ;)
Pozdrawiam z nadal zaśnieżonej Warszawki!!!
Ola R.

Prześlij komentarz