wtorek, 26 stycznia 2010

Zwiedzanie Penang - Dzien 12

Dzis w nocy Dorotka miala niemila pobudke. Ze snu wyrwal ja skowyt obdzieranego ze skory psa. Nie miala jednak odwagi podejsc do okna by zobaczyc co tak naprawde tam sie dzialo...
Dzien w Georgetown i okolicy spedzilismy dosc intensywnie. Najpierw wycieczka na drugi koniec miasta do Konsulatu Tajlandii zlozyc wniosek wizowy. Nastepnie czekajac na wydanie wizy mielismy troche czasu do zabicia, wiec postanowilismy sie z lekka odchamic.
Odwiedzilismy przepiekna swiatynie w samym centrum wyspy, wybaczcie prosze, nie jest to ignorancja z naszej strony a raczej brak czasu, poniewaz nie znam nazwy tego miejsca. Nadrobie zaleglosci i zamieszcze fotki za pare dni. W ogole wszystko robilismy "na czuja". Chcielismy rowniez wjechac na Peneng Hill, jednak od 25 do 29 stycznia trwaja prace renowacyjne kolejki, wiec dupa blada. Nastepne miejsce w miare blisko to Snake Temple (Swiatynia Wezy) hmm... nie polecamy, jeden maly oltarzyk i trzy weze na krzaczkach, nic imponujacego. Glowna atrakcja jest chyba tylko zrobienie sobie fotki z wielkim wezem na szyi - nas jakos taki folklor nie podnieca. A pol wyspy do przejechania, zeby tam sie dostac.
Wiadomosc dla tych, ktorzy sadzili, ze jedziemy do dzungli i braku cywilizacji. W Malezji jak dotad wszystkie srodki komunikacji miejskiej ktorymi sie poruszalismy sa bardzo czyste. W wielu autobusach jest darmowe wifi. Wszystkie standardowe produkty sa normalnie dostepne. Autostrady szerokie i gladkie jak stol. Ale to tylko tak na marginesie. Jak znajdziemy dzungle to damy znac;)
Wyjatkowo w Azji podoba nam sie to, ze tutaj zycie toczy sie na ulicy. Wszedzie mozna usiasc, zjesc, napic sie. Zrobic podstawowe zakupy, pogadac z ludzmi. Jest gwarno i wszystko tetni. Ma to swoj niepowtarzalny klimat, urok. W ogole to ciagle poznajemy nowe ciekawe osoby, a to australijczyk podrozujacy ze swoja corka niewiele tylko starsza od Maksa, albo francuzka bedaca od trzech miesiecy w podrozy, dziewczyna z USA jezdzi juz rok po swiecie...
Nie wspomne nawet o miejscowych kobietach, ktore na widok naszego syna rozplywaja sie w zachwytach. Co chwila jest glaskany, brany na rece, dostaje owoce i slodycze. Wystarczy drugi raz wejsc do tego samego baru a juz slyszymy:
- Aaa! Hello Max!
Jest do bolu milo a nam to odpowiada.
Wedrujac dzis poznym wieczorem po roznych bocznych uliczkach z Maksiem na plecach w nosidle i z Dorotka u boku probowalismy przedziwnych owocow (pocietych na male kawaleczki, zapakowane w torebki foliowe i trzymane w lodzie - przyjemne slodkie orzezwienie). Moja kobieta nie nadaje sie na testera nowych smakow, bo jako alergika zaraz zaczelo ja cos drapac w gardle. Natomiast ja i Maksio dziarsko zajadalismy sie dragon fruit (smoczy owoc), melonem, papaya i paroma innymi pysznosciami - przy okazji sprawdze nazwy, nie bylem w stanie zrozumiec co do mnie mowia;)
Po takim intensywnym dniu bylismy bardzo zmeczeni, ale w taki pozytywny sposob. I znow, zimny prysznic okazal sie zbawienny.
Jutro rano to tzn o 11 pod hotel podjezdza minibus i zabiera nas przez most laczacy Penang z ladem wglab Malezji do Cameron Highlands.

1 komentarz:

Mama G pisze...

Pisze mama .Dorusia uważam,że zawsze powinnaś mieć przy sobie jakiś środek odczulający np.wapno,ąlertec itp który mogłabyś zażyć przy najmniejszej reakcji alergicznej.Ostrożnie kosztuj nowości Przepraszam Cię za publiczne uwagi i wskazówki ,ale wiesz przecież że wynikają one z troski i miłości do Ciebie.Cieszę się że wszystko jest OK.Podoba mi się Wasza podróż. Ucałowania dla Ciebie,Marunia i Maksia
MAMA G

Prześlij komentarz