piątek, 7 października 2011

Ach przygoda! Czyli autem przez Bali - Dzien 23

Z cala pewnoscia moge stwierdzic, ze przez te osiem dni przy basenie wypoczelismy porzadnie. Nabralismy sil. Dotarlo do nas, ze znajdujemy sie na wyspie, na ktora przybywa sie, by poznac barwna kulture balijska, a nie po to by tylko lapac ladna opalenizne. Robimy wiec cos, czego nigdy jeszcze nie robilismy. Wypozyczamy samochod! Na cale trzy dni! Ustalamy co warto zobaczyc, jak daleko sa rozne atrakcje. Oczywiscie robimy to byle jak, czego pozniej bedziemy zalowac...
Z samego rana auto zostaje podstawione pod nasz hotel. Z radoscia ladujemy nasz caly dobytek do calkiem sporego bagaznika. I w droge...



chlopaki pomagaja w pakowaniu

Pierwsze pol godziny jade po prostu przed siebie i jestem caly zesrany, bo inaczej tego opisac nie sposob. Na zmiane oblewa mnie zimny pot i fale goraca gdy z kazdej strony wyprzedzaja mnie motorki albo wielka ciezarowka jedzie z naprzeciwka na trzeciego. Indonezyjczycy maja swoj specyficzny sposob uczestnictwa w ruchu drogowym. Podobnie zreszta jest chyba w calej Azji. Trzeba wczuc sie w intencje innych, miec oczy dookola glowy... Ale powoli ogarniam temat. Dobrze, ze przynajmniej kierownice mam po normalnej stronie (po prawej haha), chociaz wlaczajac kierunkowskaz wlaczam wycieraczki, poniewaz w tym Daihatsu sporo rzeczy zamontowane jest dziwnie lub odwrotenie.
Dobra co teraz? Ach mapa! Mielismy kupic mape. Szukamy sklepu. Ok mamy mape... Jedziemy przed siebie. W kierunku wodospadu gitgit. Jest klima, indonezyjski pop z radia lasuje mozg, widoczki ladne. Jest zajebiscie.
Do git git dojezdzamy jak dzieci wlasnie zasnely a wyjscie z samochodu przypomina wejscie do dobrze rozgrzanego piekarnika. Hmm no coz, jedziemy dalej, haha. Droga zrobila sie trudniejsza, bardzo kreta i ostro pod gore. Wjezdzamy w chmury... Zatrzymujemy sie w jakiejs miejscowosci na miske ryzu. Jest przyjemny orzezwiajacy chlodek. Naszym oczom ukazuja sie kolorowo ubrani ludzie. Trwa swieto, jedno z wielu zreszta w indonezji. A my? Wbijamy sie do swiatyni (po uprzednim zapytaniu czy mozemy) zeby zobaczyc co i jak. Dla nas to atrakcja, dla nich rowniez.











Dalej w droge, nad jezioro Bratan, ktore znajduje sie wysoko w gorach. Z racji tego ze chmury opadly dosc nisko wszystko bylo spowite mgla. Delikatna muzyka w tle, przepiekne ogrody, palace na wodzie lekko schowane we mgle wlasnie. To wszystko tworzy niesamowity, mroczny klimat. Tu warto bylo przyjechac.








A my dalej w droge. Trasa tym razem prowadzi zakretasami w dol. Robi sie coraz bardziej cieplo i slonecznie. Wyjezdzamy z chmur. Nagle widzimy maly znak ze strzalka: wodospad. Zatrzymujemy sie. Pol godziny marszu posrod lasu bambusowego i trafiamy na miejsce... Cofnijmy sie moze o kilka godzin: Pominelismy wodospad git git, ktory jest troszke wiekszy, ale nie zalujemy. Bo przy git git byl ogromny parking i dziesiatki busow, wiec mozemy sie domyslac, ze przy samym wodospadzie byl niezly tlum. A tutaj? Przy wodospadzie, nazwijmy go X, bo nawet nie znamy jego nazwy, bylismy calkiem sami. Tylko my, huk spadajacej wody i chlodna bryza. I moze w skali swiatowej jest to bardzo skromna atrakcja... lecz wlasnie fakt bycia tam bez tlumu gapiow byl fajny. Super doznanie:)




No i dalej w droge. Tym razem zmierzamy w kierunku plantacji kawy i przypraw. To tutaj jak twierdza wlasciciele powstaje jedna z najdrozszych kaw na swiecie. Sympatyczny futrzak pozera tylko najlepsze owoce i robi kupe. Z tej kupy wyciagane sa ziarna kawy, sa myte i palone, pozniej mielone.


kupa, a z niej kawa, okolo tysiaca dolarow za kilogram...

Mila dziewczyna oprowadza nas i pokazuje po jednym malym krzaczku kazdego rodzaju. Tu uprawiamy kawe, tak wyglada wanilia, tak cynamon, tak drzewo kakaowca a tak imbir. Ogolnie dla nas mieszczuchow ciekawe i pouczajace. Potem prowadzi nas do sklepu gdzie mozemy dokonac super zakupu pamiatki lub napic sie kawy, oczywiscie z tej wlasnie plantacji.



jak wszedzie dla Garbysia znajdzie sie niania;)

Jak my to widzimy? Jedna wielka sciema. Z tych kilku krzaczkow powstaja dziesiatki kilogramow przypraw. Uhm jasne. A to jedno biedne zwierzatko musialoby wysrac kilka kilo dziennie, zeby powstala taka ilosc "drogocennych" ziaren jaka zostala nam zaprezentowana. Po prostu jeden wielki teatrzyk pod bialasa.


Ale i tak podsumowujac dzien naprawde swietnie spedzony:)))



zatrzymalem sie na chwile kupic owoce, Dorotka opuscila przyciemniana szybe i nie moglismy pozniej ruszyc, tak bylo sympatycznie:)) 

 kto byl w restauracji z widokiem na wulkan i jezioro?

a na koniec mijamy tarasy ryzowe o zachodzie slonca... faaaajnie:)))

3 komentarze:

Dag pisze...

Wreszcie jakieś swojskie klimaty ;-))

Anonimowy pisze...

Hej! Hej! Zupelnie zapomnialam, ze juz jestescie w podrozy! Dopiero po pisaniu na fb uswiadomilam sobie, ze musze odwiedzic Wasza stronke! a tu!!! jak zwykle! przygoda! to co robicie jest lepsze od najlepszych ksiazek przygodowych jakie czytalam w dziecinstwie!
Widze, ze w tym roku jest Wam wyjatkowo ciezko podrozowac ale i tak dajecie rade!!! Wodospad faktycznie piekny! Aby tylko Maksio zapamietal to na swoje dorosle zycie! byloby co wsponiac!
pozdarwiam:*
Anna Kornecka

Ola pisze...

słyszałam o tej kawie ale nie wiem mimo wszystko, czy bym się na nią zdecydowała:)

Prześlij komentarz